OJCIEC I SYN | PROZA FUTBOLU #2
Dodał: Jan Nadolny
Data dodania: 30-09-2021 19:10
W kolejnym wydaniu Prozy futbolu poznamy nieco bliżej trzech bohaterów - Mariusza Stępińskiego, Manchesteru United i Śp. Krzysztofa Zalewskiego. Będzie trochę o blaskach i cieniach szczęścia. Ale tytułowy temat jest nieco bardziej poważny - kwestie życia, śmierci, relacji ojca z synem. Kolejna Proza futbolu z pewnością konkretnie zahaczy o europejskie puchary, także śledźcie je uważnie i wyłapujcie warte opowiedzenia historie. Miejcie czujne i czułe oczy, uszy i umysły, bowiem dzieją się one w każdej sekundzie i w każdym miejscu na ziemi. Wystarczy tylko chcieć je dostrzec.
DWULICOWE 7 MINUT
W wywiadzie dla Mateusza Święcickiego i Filipa Kapicy (swoją drogą, polecam sprawdzić Wam ich kanał 2angrymen na Youtube) z 22 października 2019 roku Mariusz Stępiński powiedział, że zanim trafił do Serie A, jego marzeniem była gra na Wyspach. Gdy wylądował we Włoszech - całkowicie zmienił zdanie. Znakomicie odnalazł się we włoskiej mentalności, rozsmakował w złocistym słońcu, aromatycznym espresso i miłości fanatyków calcio. Wiódł w tym kraju życie i karierę przez blisko 4 lata.
Ale życie pisze różne scenariusze. Chievo, w którym rozpoczął swą apenińską przygodę zaczęło podupadać finansowo - przeniósł się więc do Hellasu. Jednakże tam z kolei, dla 26-latka brakowało miejsca. Klub już kolejny sezon utrzymuje się w środku tabeli Serie A, z wciąż rosnącymi nadziejami na europejskie puchary. Mariusza raczej zbytnio to nie cieszyło, bowiem coraz częściej sukcesy kolegów obserwował z ławki rezerwowych. Z 21 meczów rozegranych w sezonie 19/20 tylko 6 rozpoczął w wyjściowym składzie. Trzema golami i asystą nie mógł zdobyć zaufania trenera Ivana Juricia.
Nie grał w klubie, więc skończyły się regularne powołania do reprezentacji. Musiał walczyć o swoje. Całkiem udane wypożyczenie do Lecce (32 mecze, 9 goli, 3 asysty) nadal nie poprawiło jego pozycji w zespole z Werony. Przyszła więc pora na kolejne wypożyczenie.
Stępiński w trwających rozgrywkach zdołał rozegrać cztery mecze w 1. lidze cypryjskiej. W sobotnim meczu z Anthorsis Famagusta wykręcił swoje pierwsze liczby w nowym klubie. I zrobił to we wspaniałym stylu - zdobywając hat-tricka w 7 minut!
Nie da się zaprzeczyć - osiągnięcie absolutnie nietuzinkowe. Tym bardziej, że Aris zwyciężył to spotkanie 3:2 - nie bez problemów dowożąc dorobek Stępińskiego. Ten niecodzienny wyczyn sprawił, że po długiej przerwie nazwisko 26-latka błyskawicznie pojawiło się w nagłówkach newsów wszystkich największych sportowych portali w Polsce. Informacja z pewnością trafiła także do Paulo Sousy.
Jak cienka potrafi być granica, oddzielająca stan zapomnienia i poczucia porażki od sławy, aprobaty i zwiastuna sukcesu?
W magicznym świecie piłki nożnej - wystarczy 7 minut.
Sekwencja 420 sekund, podczas których setki tysięcy ludzi traciło czas scrollując social media, oglądając jak co dzień telenowelę czy alkoholizując się. Spośród tych setek tysięcy - solidny procent robił wszystkie te trzy rzeczy naraz. A w tym samym czasie Mariusz Stępiński, od dłuższego czasu chcąc nie chcąc zjeżdżający po równi pochyłej sportowej formy, w końcu doczekał się wymarzonej żyły złota. I broń Boże nie chcę w żaden sposób ujmować Mariuszowi włożonego w ten sukces wysiłku. On nigdy nie jest dziełem przypadku.
Często jednak uporczywa, konsekwentna praca nad czymś potrafi miesiącami nie dawać żadnego efektu. Aż nagle, niespodziewanie przychodzi jedna chwila, w której całe to mozolne, czasochłonne dążenie do celu wraca. Przez te 7 minut jesteś z siebie dumny jak cholera. Czujesz się niezniszczalny, łapiąc szczęście za nogi. Już po meczu, tuż przed zgaszeniem nocnej lampki, przetwarzasz jeszcze raz dzisiejsze wydarzenia. Zastanawiasz się, czy to w ogóle miało miejsce naprawdę, skoro przebiegało jak we śnie. Uśmiechając się mimowolnie do tej myśli czujesz, że ten czas niepowodzeń miał ogromny sens. Nie dostrzegałeś w nim tego wcześniej. Tok wydarzeń wydawał ci się bezduszny, zmusił cię do ponownego pokazania swojej wartości. Ale dzięki temu, czego dokonałeś dzisiejszego wieczoru, nic już nie będzie takie jak wcześniej. Do tej pory na stole leżała jedna karta - rewersem do góry. Kompletna niewiadoma. Bałeś się ją podnieść, bowiem jeśli byłaby to betka - byłbyś skończony. Czekałeś więc. Dziś, na stole masz już dwie karty, obie zwrócone awersem. Jedna to as, druga to dwójka...
* * *
Los daje dziwne, często zaskakujące prezenty. W tak ogromnym, pędzącym bez ustanku świecie futbolu szanse w stylu hat-tricka Stępińskiego zdarzają się naprawdę rzadko i bywają zdradliwe. Niepostrzeżenie z deski ratunkowej mogą zamienić się w kamienną kulę ściągającą na dno. W tej branży i w takich sytuacjach wybór jest niewielki - wóz albo przewóz. Albo Mariusz Stępiński, czego z całego serca mu życzę, pójdzie za ciosem i zacznie regularnie inkasować kolejne liczby, albo pozostanie na poziomie zdobywania bramki raz na kilka meczy. Co w obliczu sobotniego wyczynu tylko uwydatni jego niestabilność strzelecką. A z “sobotniego wyczynu” w pamięci pozostanie jedynie “przypadkowy epizod”.
SUMA SZCZĘŚCIA RÓWNA ZERO
19 września, 93. minuta spotkania West Hamu z Manchesterem United. Czerwone diabły prowadzą 2:1, dzięki dynamicznej akcji Jessiego Lingarda w 89. minucie. Tego Lingarda, który jeszcze do niedawna na Old Trafford był totalnym pośmiewiskiem. Szydzono z niego na potęgę. W poprzednim sezonie pokazał jednak na co go stać. Z nim w składzie drużyna - o ironio - Młotów zajęła 6. miejsce w Premier League.
Andriy Yarmolenko wykonuje wrzutkę w pole karne przeciwnika. Tor lotu futbolówki przecina ręka spóźnionego Luka Shawa. Rzut karny. Chwilę później następuje zmiana. Mark Noble wchodzi na murawę w jednym celu - by zamienić jedenastkę na gola. Sprawa zdaje się być rozstrzygnięta jeszcze przed wyrokiem. Noble, grający w zespole z Londynu nieprzerwanie od przeszło 16 lat kontra David De Gea. Bramkarz, który z hukiem spadł z tronu najlepszego bramkarza Premier League. Który do tego wszystkiego, w bronieniu karnych jest fatalny - dręczy go wciąż niezakończona passa 40 wpuszczonych goli z jedenastek z rzędu! Łączy ich jedno. Ostatni raz Mark Noble nie trafił karnego w grudniu 2016 roku. W kwietniu tego samego roku - karnego ostatni raz obronił De Gea.
Rezultat?
Hiszpan idealnie wyczuł intencje 34-latka. Była to zaledwie piąta chybiona przez Noble’a jedenastka w karierze! A kosztowała słono - punkt w meczu z pretendentem do mistrzostwa Anglii.
Drużyna z Manchesteru z pewnością po tak wyczerpującym emocjonalnie triumfie czuła się nie do powstrzymania. Rozpędzona niczym radziecka kolej transsyberyjska. Los jednak postanowił z nich brutalnie zadrwić.
22 września, 3. runda Pucharu Ligi Angielskiej. Manchester i West Ham spotykają się ponownie. Po golu w 9. minucie Manuela Lanziniego podopieczni Davida Moyesa zwyciężają 1:0. W Manchesterze nie zdążyli się porządnie nacieszyć szczęśliwym triumfem z soboty, a już we wtorek skutecznie odebrano im wszelkie powody do celebracji.
“Jedyne co wiem o życiu to, że jak już się jeb*e, to zawsze wszystko naraz” - rapował kiedyś Quebonafide. Podobną myśl moglibyśmy wyjąć z głów kibiców i zawodników United 25 września. 6 dni po tym, jak mogli emocjonować się zakończoną dla nich happyendem końcówką ligowego spotkania z West Hamem, w kolejnym meczu Premier League musieli spojrzeć w przeszłość przez zbite zwierciadło. Aston Villa prowadziła w tym meczu po golu Kortney’a Hause’a od 88. minuty. Przyszła trzecia minuta doliczonego czasu gry. Strzelec bramki dotknął piłki ręką we własnym polu karnym. Jedenastka dla Manchesteru. Futbolówkę na wapnie ustawia Bruno Fernandes, specjalista od stałych fragmentów. Jak do tej pory, wykorzystał 13 z 14 rzutów karnych strzelanych w Premier League. Znowuż na nic zdało się wróżenie z liczb. Portugalczyk bowiem przestrzelił, posyłając piłkę z całą mocą kilka metrów nad poprzeczką. Tym samym potwierdzając oficjalnie zerową zdobycz punktową w starciu z ekipą z Birmingham.
Futbol potrafi obdarować nas magicznym uściskiem niepohamowanej radości. Po czym bezlitośnie wbić nóż między kręgi. Radość, trzy dni później bolesne otrzeźwienie, za kolejne trzy dni całkowite upokorzenie.
Trzeba uważać, podpisując umowę ze szczęściem. Koniec końców potrafi więcej zabrać niż dać.
OJCIEC I SYN
Na koniec historia najpiękniejsza i najtrudniejsza zarazem. Śp. Krzysztof Zalewski, ojciec Nicoli Zalewskiego, od lat cierpiał na chorobę nowotworową. Jak sam wspominał - zdarzały się okresy lepszego, gorszego samopoczucia, ale zawsze wychodził z tych pojedynków zwycięsko. 24 września, jego ziemska wędrówka dobiegła końca. Czego z pewnością ani Pan Krzysztof, ani jego rodzina jeszcze do niedawna się nie spodziewali - w żałobie uczestniczyła cała piłkarska Polska. A to za sprawą najpiękniejszego pożegnalnego prezentu, jakiego Pan Krzysztof mógłby sobie zażyczyć - ziszczenia się marzeń syna, Nicoli Zalewskiego.
19-latek przebojem wdarł się zarówno do seniorskiego zespołu AS Romy, jak i reprezentacji Polski. Premierowe spotkanie w barwach giallorossich Nicola zaliczył 9 maja w meczu z Crotone. Na boisku był przez zaledwie 10 minut, a i tak zdążył przywitać się ze Stadio Olimpico asystą przy golu na 5:0.
Od tamtego spotkania, tylko w dwóch ligowych rywalizacjach nie zasiadł na ławce rezerwowych. Jose Mourinho jest admiratorem talentu młodego Polaka, czemu dał wyraz dołączając Zalewskiego na stałe do seniorskiej kadry rzymian. Pomimo śmierci ojca, Nicola wyraził gotowość do gry w derbach wiecznego miasta. The Special One w ramach wsparcia, pozwolił mu zanotować swój drugi występ w Serie A. To, że 19-latek otrzymał szansę w tak ważnym meczu wiele mówi o spojrzeniu Mourinho na jego piłkarską przyszłość. A jak wiadomo, Mou nie należy do menedżerów, których łatwo do siebie przekonać.
Paulo Sousa natomiast uwielbia dawać szanse debiutantom. Zalewski otrzymał więc powołanie na spotkania z San Marino i Anglią. Na boisku w Serravalle pojawił się w 66. minucie i od razu przywitał się z polskimi kibicami kilkoma obiecującymi dryblingami, wywalczonym rzutem karnym oraz asystą. Naprawdę warto zajrzeć na kanał Youtube Łączy nas piłka i obejrzeć kilkunastominutowy film zawierający kulisy meczu z San Marino. Znajduje się tam m.in. krótki wywiad z Panem Krzysztofem, przeprowadzony na kilka godzin przed reprezentacyjnym debiutem syna. Pan Krzysztof ze łzami w oczach opowiada o dumie, jaką przeżywa, widząc 19-letniego syna w kadrze narodowej.
- Łzy będą, będą. Tego nie da się ukryć. (…) To najpiękniejszy dzień, jakiego można się doczekać - takie oto słowa padły wówczas z jego ust. I miał rację. We wspomnianym materiale widnieje reakcja Pana Krzysztofa tuż po wejściu Nicoli na murawę. Ojcowskie łzy dumy, szczęścia i spełnienia spływały po jego policzkach. Nie wiem, czy rodzic może doświadczyć czegoś wspanialszego niż tak ogromny sukces własnego dziecka. Sukces okupiony godzinami domowych kłótni, chwil zwątpienia i poświęcenia. Całe to zawożenie na treningi, pocieszanie po porażkach, wspólne celebrowanie każdej strzelonej przez niego bramki - wszystko to zbudowało 19-letniego mężczyznę, wchodzącego dziś do wielkiej piłki razem z futryną. Dla nas jest wielką nadzieją polskiego futbolu. Dla Pana Krzysztofa, był, jest i zawsze będzie ukochanym Nicolą.
Śmierć to zawsze trudny temat, bowiem nierozerwalnie wiąże się z bólem, stratą i niepewnością. Wszelkie lęki, jakie nękają od wieków ludzkość wywodzą się z fundamentalnej - obawy przed bezpowrotnym opuszczeniem kurtyny. Lecz to dzięki niej posiadamy także dar radości z życia. Nawet jeśli na co dzień nie zapuszczamy się w te rejony naszej podświadomości, to może właśnie za sprawą tego strachu o wiele bardziej doceniamy namiętności i uroki życia. A także ludzi, którzy kolorują naszą często szarawą rzeczywistość.
Ostatnie miesiące życia były dla Pana Krzysztofa pełnym emocji, uśmiechu i życzliwości - cudownym czasem. Odszedł z tego świata jako spełniony człowiek i ojciec. Pozostawił po sobie coś więcej niż dobre wspomnienia. Syna, który do końca swoich dni będzie nosił w sercu słowa i czyny ojca, prezentując je światu w zmieniony przez siebie sposób. On zaszczepił w Nicoli miłość do piłki, pielęgnował ją, aż w końcu - gdy jemu już brakowało sił - rozkwitła niesamowicie, dając nieprzeniknione szczęście. Pana Krzysztofa już z nami nie ma, ale nić życia biegnie dalej. Razem z fragmentem, który do niej dopisał.