KIBIC LEGII | PROZA FUTBOLU #3
Dodał: Jan Nadolny
Data dodania: 09-10-2021 9:32
Trzecie wydanie Prozy futbolu dedykowane jest tylko jednemu, ale naprawdę wielkiemu wydarzeniu. Coraz mniej mamy w Polsce powodów do radości. Coraz rzadziej wita nas słońce, a w jego miejsce bezlitośnie pchają się już mroźne wiatry. Nie rozpieszczają nas także wydarzenia natury politycznej. Ani zdrowotnej - covid się nie poddaje i znowu bierze kosę do rąk. Dlatego trzeba szukać tej radości. Szukać jej w kolorach liści, uśmiechach przechodniów, serdeczności bliskich nam ludzi. Albo w tym, czym lubimy się zajmować. A że my akurat najbardziej lubimy zajmować się piłką, postanowiłem oddać hołd deficytowej dla nas radości i słusznemu powodowi ku niej - zeszłotygodniowemu sukcesowi Legii Warszawa w Lidze Europy. Tak mnie ta wesołość poniosła, że z Prozy futbolu naprawdę uczyniłem prozę. I nie wiem czy to dobrze - szczególnie dla Was. Ale w życiu warto czasem posłuchać samego siebie. Posłuchałem więc, przepisałem na papier i jest. Miłej lektury.
Jadę właśnie na mecz Legii. I mimo że w piłkę gram średnio, to sport ten uwielbiam. Uwielbiam go oglądać, czytać o nim, rozmawiać. Na mecze chodzę rzadko, ale jeśli już idę - dzień taki jest święty. I nie zepsuje tego nawet śmierdzący żul, którego minąłem dziś w metrze dwa razy. Rano, jadąc do szkoły jest luźniej, poszedłem na koniec wagonu i po sprawie. Gdy wracałem, tłum skazał mnie na wyrok stania parę metrów od niego. Całkiem oczyszczające przeżycie.
Jestem pod stadionem. Dawno nie widziałem tylu ludzi przy Łazienkowskiej. Bo i nie było okazji. Ostatnie lata to przecież jakiś żart. Ludzie już zapomnieli, jak to jest zobaczyć kawałek futbolu w wykonaniu polskiego zespołu. Ba, sami piłkarze zapomnieli. W zeszłym sezonie Lech, teraz to samo Legia - w pucharach sukces, a w lidze tragedia. Jak w tej bajce Krasickiego - “Ptaszki w klatce”. Zasmakowali wolności europejskich pucharów i za nic nie chcą wracać do klatki, w której czeka Ekstraklasa...
Dookoła ludzie gadają, śmieją się. To niebywałe, że mecz może być okazją do towarzyskiego spotkania. Zawsze fascynuje mnie ten stadionowy rumor. 20-kilka tysięcy ludzi siedzi w jednym miejscu, otaczając trawiasty prostokąt niby razem, ale równocześnie osobno. W parach, kilkuosobowych stadkach albo tak jak ja - samemu. Tyle, że ja, właśnie dzięki tym tysiącom ludzi, sam się nie czuję. Może nie znam ich osobiście, ale wystarczy uważnie się rozglądać, dostrzegać pewne szczegóły, a nie rozmawiając ani razu można poznać kogoś naprawdę dobrze. I czuć się w jego towarzystwie komfortowo. Tak, jak ja teraz.
* * *
Ostry, przeszywający 3-sekundowy gwizd, tsunami kilkunastu tysięcy euforycznych okrzyków i... nie wierzę w to, co się właśnie wydarzyło. Legia odesłała z kwitkiem Leicester City. Ten mecz był po prostu magiczny. I choć poziom piłkarski Anglików pozostawiał wiele do życzenia, nie ma to w tej chwili najmniejszego znaczenia. Zrobili to, pokonali Lisy!
Zostawiam przeszczęśliwych piłkarzy Legii i podnoszę się z krzesełka. Napawam się każdą kliszą, uchwyconą przez mój rozbiegany wzrok. Noc, gwiazdy, drzewa, monument stadionu, tabuny kibiców, płynących w otchłań betonowych schodów. Ależ mnie to fascynuje. To jest dokładnie to, o czym mówiłem wcześniej. Tylko lepsze, wzbogacone o czynnik zbiorowej euforii. Niby każdy odczuwa tę radość osobno, ale radością kipi cały stadion. Nawet jupitery zdają się z tego czerpać, nagle jakby zaczęły świecić nieco jaśniej.
Nie mogę się oprzeć aurze, jaką roztaczają ci szczęśliwi ludzie. Rozwijam żagle i płynę z nurtem największej grupy. Teraz to dopiero żałuję, że nie mam tych kilku głupich centymetrów więcej. Jestem w samym epicentrum, dookoła same plecy. Nie bardzo nawet kontroluję, gdzie idę. Nie ma szans, że się stąd wydostanę. Trudno, niech mnie niesie. Bylebym nie przestawał czuć tego smaku. Smaku zwycięstwa.
Swe minimalne poczucie bezpieczeństwa zawdzięczam dosłownie kilku milisekundowym migawkom. "523 Stare Bemowo”, dwa konie na patyku do nieba i Święty Mikołaj na tronie, dający dziecku grzechotkę. Przy tym ostatnim nagle zostałem całkiem sam. Łapczywie zerkając ku górze w poszukiwaniu jakichkolwiek wskazówek co do mojego położenia nawet nie zauważyłem, kiedy tłum mnie wypluł. Wygląda na to, że wspomnianym busem nr 523 dotarłem na Rondo Jazdy Polskiej, stąd te konie na badylu. Następnie z Metro Politechnika przejechałem aż do stacji Nowy Świat - Uniwersytet. A teraz, stoję nie przed Świętym Mikołajem z grzechotką, a przed Mikołajem Kopernikiem, dzierżącym model sfery niebieskiej. Tak, to ma jakiś sens.
Lekko oszołomiony chłonę tę radość, która ze stadionu Legii zdołała rozlać się już na całe miasto. Najlepiej widać to po Nowym Świecie. Oto samym jego środkiem, chwiejnym krokiem dryfuje rząd 20 mężczyzn. Wyglądają z daleka jak czarno-białe koraliki. Na przemian bowiem obejmują się wytatuowani, łysi kibole w białych koszulkach z ogromnym herbem Legii oraz studenci w kapeluszach bądź beretach, ubrani w golfy o stonowanych kolorach i ciemne płaszcze. Testując wytrzymałość ulicznych krawężników i okien okalających kamienic, zataczając się z lewej do prawej, z całych sił wykrzykują “Sen o Warszawie”. Każdego innego dnia, te dwie grupy nigdy nie spotkałyby się choćby wzrokiem. Chyba, że panów legionistów naszłaby ochota na rozgrzewkę przed ustawką, połączoną z wyżyciem się na wywyższających się inteligencikach. Dziś, jak się okazuje, radość ze zwycięstwa pozwala ze swadą przeskakiwać międzyludzkie bariery, wzajemne uprzedzenia. Jutro rano, znów będą obcymi sobie i w żadnym stopniu nierozumiejącymi siebie wrogimi plemionami. Tu i teraz, stanowią jedno plemię - bezgranicznie szczęśliwych ludzi.
Po drugiej stronie ulicy idzie starszy pan i patrzy na ten pijacki proceder załzawionymi oczami. Kroczy spokojnym, dumnym krokiem, ręce trzyma za plecami, z dłońmi złożonymi na lędźwiach. Elegancko ubrany - lakierki, spodnie w kant, koszula, skórzany płaszcz i zawiązany wokół szyi szalik Legii. Niesiony wszechobecną euforią uznał, jak w “Spóźnionym słowiku” Jana Brzechwy: - Wieczór taki piękny, że pójdę piechotą.
Z każdą minutą, mijając kolejne budynki, budzi się w nim coraz więcej emocji. Przed każdym z nich widzi swoje wspomnienia, z przeróżnych okresów życia. Serce, coraz częściej już starcze, oschłe, niechętne młodym ludziom i w ogóle ludziom, zaczęło się w nim powoli otwierać. Z każdym kolejnym obrazem pamięci otwierało się bardziej i bardziej. Gdy przechadzał się Nowym Światem - coś w nim pękło. Zobaczył tych kiboli w ramionach studentów i studentów w ramionach kiboli, i wzruszył się. Do oczu napłynęły mu pejzaże, w których ujrzał dwudziestoletniego siebie. Kiedy to Lucek Brychczy i Kazik Deyna rzucali uroki na każdą, nawet najlepszą defensywę. Kiedy Legia po dwumeczu z tureckim Galatasaray awansowała do półfinału Pucharu Europy. Kiedy wojskowi byli prawdziwą europejską potęgą, mierzącą się jak równy z równym z największymi potęgami kontynentu.
Wszystkie te obrazy spływały teraz po jego policzkach. Ale on nadal przed oczami miał najpiękniejszy z nich. I nie był on złudzeniem ani wspomnieniem. Był rzeczywisty jak cholera. Na horyzoncie, wzdłuż Nowego Światu, malały ruchliwe sylwetki czarno-białych korali.
Zgodnie z warszawskim zwyczajem, przeskakuję przez bramkę i co dwa schodki zbiegam na stację Centrum. Ledwie uniknąłem przycięcia drzwiami - metro o tej porze należy do rzadkości. Rozglądam się po wagonie - pusty. Ani jednej osoby. Korzystając z tej okazji idę na sam koniec, żeby zasiąść na najlepszym miejscu, naprzeciwko ekranu z newsami. Okazało się, że nie byłem jedynym pasażerem. Na najlepszym siedzeniu leżał znajomy żul, pogrążony w pijackim śnie. Jednak wyglądał inaczej niż przy dwóch poprzednich spotkaniach. Tym razem nie był smutny i gburowaty. Wyglądał zupełnie inaczej - dumniej, godniej.
Od jego śpiącej twarzy bił spokój. Wcześniej mocne rysy jakby się wygładziły. Choć śmierdział jeszcze gorzej - nie odstraszał mnie jak wtedy, nie wzbudzał odrazy. Rzuciłem wzrokiem na jego ubranie, ono też uległo zmianie. Niewielkiej. Na wcześniej gołej szyi zagościł... dokładnie tak. Szalik Legii. Widziałem je już dzisiaj naprawdę wszędzie, ale nie sądziłem, że trafi także na szyję żula. Naprawdę miło, że nawet jeśli w prostackich żartach, pomyśleli o jego narażonym na zawianie gardełku. Rozczulony przesiedziałem w bezruchu aż do mojej stacji. Przed wyjściem ostatni raz zerknąłem w jego stronę, na ten szalik. Coś, coś jest napisane na metce. To pewnie imię tego, który zadbał o odpowiedni ubiór naszego żula. Przyglądam się lepiej i... wcale nie jest to imię. Na metce widnieje napis: “Królowi metra”.