CÓŻ UCZYNISZ, LIONELU MESSI? | PROZA FUTBOLU #6
Dodał: Jan Nadolny
Data dodania: 06-11-2021 21:42
- Panowie, jest źle. Przegrywamy 1:0, nie stwarzamy zagrożenia. Mamy 45 minut, żeby strzelić przynajmniej dwie bramki. Oni będą się teraz bronić, zacieśnią grę w środku pola, a wygrana w tym meczu jest dla nas naprawdę ważna. Nie możemy sobie pozwolić na żadne niedokładności pod ich polem karnym, jak w pierwszej połowie. Potrzeba nam więcej siły i konkretu w atakowaniu. Leo... - wypowiadając to imię, tak boskie w piłkarskim świecie, trener Pochettino zrobił ciężką pauzę - w twoje miejsce wejdzie Mauro.
Momentalnie odwracając wzrok od Messiego oraz reszty drużyny, zwrócił się już bezpośrednio do Icardiego: - Mauro, szukaj sobie miejsca w szesnastce, odgrywaj na skrzydła i bądź gotowy na częste wrzutki. Związuj obrońców i stwarzaj przestrzenie dla wbiegających ze skrzydeł i środka pola, ostatnio z tego zdobywamy najwięcej bramek.
- Chcę zobaczyć większą skuteczność w atakowaniu i determinację w obronie. Zadbajcie o to, a wynik przyjdzie do nas sam. Jazda, panowie!!! - krzyknął zagrzewająco na koniec przemowy.
Wszyscy nabuzowani, zdecydowanym krokiem opuścili szatnię. Tylko on siedział na swoim miejscu, z głową ciężką, przeładowaną ołowianymi myślami. On, jeden z najlepszych piłkarzy w historii najsłynniejszej dyscypliny sportowej, zostaje zmieniony po 45 minutach gry. Zupełnie jak ktoś grający fatalnie, kto nie może już niczego pozytywnego dać swojej drużynie. Jak jakiś nędzny kontuzjowany, który pierwszą połowę dograł, ale na boisko już nie da rady wrócić. Tak właśnie on, żywa legenda futbolu, zostaje zmieniony. A co w tym wszystkim najbardziej bolesne - w pełni zasłużenie.
Nawet nie zauważył jak i kiedy widok podłogi z szatni przeistoczył się w dywan z sypialni. W głowie miał tylko jedno: “Wygrali 2:1, beze mnie. A właściwie to dzięki temu, że mnie nie było.” Uniósł głowę i spojrzał na krzyż wiszący naprzeciwko łóżka. Tak samo jak wtedy, w domu rodzinnym w Rosario, kiedy po nieudanych zwodach i głupio straconych piłkach 10-letniego Leo, jego drużyna w ciszy porażki i niestrawionej złości rozchodziła się do domów. Tak samo jak wtedy, w pokoiku w La Masii, kiedy jako 14-letni potwornie niziutki chudzielec wracał poturbowany po każdym treningu i zastanawiał się, jaki to wszystko ma w ogóle sens. Tak i teraz, 34-letni gigant futbolu, głowa rodziny, milioner i idol milionów, człowiek niemal ze wszech miar spełniony, poczuł się znów malutki i bezradny. Bezsilny i bezsensowny.
Wstał powoli i jeszcze wolniej, w tempie schorowanego, zatrutego ostatkami życia starca zaczął spacerować znającymi jedynie obleśne bogactwo korridorami.
Noc jest jednak bardziej sprawiedliwa od dnia - pomyślał - zardzewiała blacha odbija ją tak samo jak sztabka złota. W ciemności każdy jest równy. A żeby odbić dzień, trzeba samemu błyszczeć. Zardzewiała blacha na słońcu może co najwyżej szybciej trafić do rąk/w ręce złomiarza. Gdyby ktoś stał tu teraz obok, nie byłby świadomy otaczającego go blichtru. Panuje tutaj absolutny mrok. Taki sam, jak we mnie.
Do tej pory milczałem, kuliłem się w sobie. Ale każdy kiedyś wybucha. Ja wybucham teraz. Ale nie wybucham tradycyjnie, z rozmachem, na całego. Nie, nie. Ja wybucham powoli, rozpędzam się jak w dryblingu. Z każdym kolejnym mijanym rywalem trzeba być szybszym, zwinniejszym, dynamiczniejszym. Tak samo teraz, z każdym krokiem jest mi coraz ciężej. Coraz ciężej, bo coraz bliżej erupcji. Czas pożegnać narratora.
Zsuwam się niespiesznie, schodek po schodku. Trzymam się poręczy, choć w niczym nie pomaga. Dzieciaki chciały zjeżdżać po poręczy jak na filmach, więc zrobiliśmy szeroką, żeby łatwiej im było. Minus taki, że trudno się jej chwycić. Żona od początku była przeciwna. I miała sporo racji. Ale kto jako dziecko nie marzył o zjeżdżaniu po poręczy? Kto z nas nie był takim naiwnym dzieckiem, dla kogo z nas to zjechanie na poręczy nie zdawało się najwspanialsze na świecie? A kto z nas rzeczywiście kiedyś zjechał? Teraz tego nie doceniają, znudziło im się to zjeżdżanie po jednym dniu zaledwie. Ale przypomną to sobie za kilkanaście lat. Przypomną sobie i pożałują, że są już za duże, żeby zjeżdżać. I pożałują, że tak mało zjeżdżały, choć mogły w nieskończoność. A na koniec - uśmiechną się w duchu i podziękują, że w ogóle mogły, i że ta chęć zjeżdżania w nich nie zgniła niespełniona, a zrealizowana odleciała niczym motylek siadający na palcu w piękny, letni dzień.
Zawsze jak idę tymi schodami, to o tym myślę.
Chyba, że akurat się spieszę. Chociaż teraz też się spieszę, a przecież myślę o tym. Ale to jest zupełnie inne spieszenie. Metafizyczne spieszenie. Bo nie pędzę jak zwykle - na trening, na stadion, na spotkanie. Tylko w swojej głowie pędzę. Pędzę tam, gdzie miałem dotrzeć o wiele później, przynajmniej o kilka lat.
Do pokoju w piwnicy, w którym są wszystkie pamiątkowe zdjęcia, koszulki z meczów, piłki za hat-tricki, nagrody - w tym te sześć złotych piłek. Miałem tam nie zaglądać, żeby nie zatracić głodu, nie nasycić się tym widokiem. Żeby grać jak najdłużej. Jak najdłużej robić tę jedyną rzecz na świecie, która mi tak wspaniale wychodzi. Bo gdybym mógł wybrać, czy do końca życia robić będę jedną, ale najbardziej ukochaną rzecz, czy wszystko inne, co tylko chce, ale bez tej jednej rzeczy ukochanej - to bym bez wahania wskazał na piłkę.
Dlatego zamknąłem w piwnicy te wszystkie trofea. Złotych piłek nie oglądałem nawet, nie przyglądałem im się godzinami - tak jak to pragnąłem uczynić. Od razu po powrocie do domu prosiłem żonę, żeby schowała w piwnicy. Żebym dopiero po karierze, na samej mecie mojej wędrówki, mógł się przejrzeć w nich i zobaczyć swoje szczerozłote odbicie. Odbicie dokonanego mistrza.
Bo to tak jak z tymi słynnymi poszukiwaczami skarbów. Znani są jako poszukiwacze, a nie znajdywacze. Znani są z dążenia do celu, a nie z jego osiągania. Większość z nich oddała życie swoje, ale i członków załogi... właśnie, w imię czego? Legendy, niepotwierdzonej niczym bajeczki o zatopionym mieście, komnacie ze złota, diamentu czy innego kruszcu. Taką ślepą wiarę i determinację mieli ci ludzie, tak brawurowo podążali za czymś czego nie ma, a czego jednocześnie każdy kiedyś w swoim życiu pragnął, że do dziś ich za to podziwiamy. Pamiętamy jako bohaterów, a nie głupców.
I dlatego też zamknąłem te wszystkie trofea w piwnicy.
Ale to już właściwie przeszłość, zaraz otworzę drzwi i przytulę je wszystkie. Zakopię się w tych magicznych chwilach, moich największych sukcesach. I spojrzą na mnie te wszystkie zdjęcia z politowaniem. Malutki Leo w przydużej koszulce klubiku z Rosario, chłystek z pierwszego meczu w La Liga, nieco bardziej nastroszony z pucharem Ligi Mistrzów, potężniejszy jeszcze z pierwszą Złotą Piłką i w końcu ten najwspanialszy - z sześcioma Złotymi Piłkami, sześcioma Złotymi Butami, czteroma pucharami Ligi Mistrzów, dziesięcioma mistrzostwami Hiszpanii oraz cudowną żoną i rozradowanymi trzema synkami u boku. Oni wszyscy łypną na mnie wzgardliwie i śmiać się będą. “Nie pasujesz do nas patałachu” - wykraczą oschle.
Może powinienem dać już sobie spokój? Bo co ja mam jeszcze do wygrania, co nowego mam do przeżycia w tej piłce? Jedyna nowość, która mnie ostatnio spotyka to najgorsza forma w życiu. Tylu ludzi ma mnie za pół-boga, tylu dzieciakom rumienią się policzki, gdy widzą mnie w telewizorze. A ja sam ten pomnik burzę, sam tę bajeczną historię degraduję do miana byle legendy. Mało kto pamięta, jak zaczynałeś, za to wszyscy pamiętają, jak odchodzisz. To ostatnie wspomnienie, w którym nie pożegnałeś się w blasku chwały a w przywoływanych na siłę wspomnieniach. Czy mi to jest naprawdę potrzebne?
Zrezygnowany spoglądam ostatni raz na zamknięte drzwi i chwytam za klamkę...